Lata sześćdziesiąte dwudziestego wieku, miasto w zachodniej Polsce.) Dziesięcioletni Paweł śpi jeszcze niespokojnie poruszając ramionami i nogami i rozgarniając pierzynę, która osuwa się na podłogę. Jego matka zapala woskową świeczkę przy obrazku Matki Boskiej w pozłacanej ramce i budzi go, prosząc, żeby umył się i przyszedł na śniadanie, a ojciec rozpala ogień w kaflowym piecu. Zaspany chłopiec odwraca się na drugi bok, mruczy coś pod nosem i znowu zasypia. Rodzice nie budzą syna i wychodzą z domu zostawiwszy na kuchennym stole śniadanie składające się z mleka w szklanej butelce, pszennej bułki z kawałkiem twarogu i kromką chleba posmarowaną masłem i posypaną cukrem. Na stole leży też kartka z napisem: nie spóźnij się do szkoły, nie zapomnij śniadania, całusy. Paweł jeszcze śpi, jego ciało leży na metalowym łóżku, ale on sam czuje się lekki jak piórko ze skrzydła ptaka i podnosi się, podskakuje, dotyka sufitu, ląduje na parapecie okna i skacze. Frunie, leci nad ulicą. Pod nim, brukowaną nawierzchnią przejeżdża odkryty wojskowy samochód. Na przyczepie siedzą młodzi mężczyźni o wschodnich rysach twarzy, którzy podskakują trzymając się kurczowo drewnianych ław i poprawiają czapki z gwiazdami z sierpem i młotem. Samochód zatrzymuje się przed wartownią przy betonowym trzymetrowym płocie. Chłopiec zniża lot prawie dotykając wartowników, ląduje po drugiej stronie płotu i biegnie radośnie podskakując dziesięciometrowymi krokami-lotami. Zagląda do sklepu dla sowieckich oficerów w tej zamkniętej dla Polaków dzielnicy willowej i łakomie pożera wzrokiem czekoladki, ciasteczka, słoiczki z figami w syropie i inne niespotykane w polskich sklepach smakołyki, potem zdecydowanym podskokiem zrywa się do lotu i znowu znajduje się nad swoją ulicą. Szybuje wysoko ponad dachami kamienic, które są szare,poranione pociskami kul i z dziurawymi dachami. Paweł podciąga kolana do brody i ląduje miękko na dużym podwórzu przed murem, który jest zapewne pozostałością po niemieckiej stajni bo przylegają do tego muru kamionkowe, murowane żłoby. Obok stoi masywny koń i przeżuwa owies i słomę, a zjadliwy kundel biega w bezpiecznej odległości i ujada na wielkie, cierpliwe zwierzę. Chłopiec zagląda teraz do zagrody gdzie biegają hałasując kury, które dziobią ziarno, drobne kamyczki, kłócą się atakując wybraną nieszczęśnicę a kogut rozdziela je zdecydowanymi uderzeniami dzioba. W drugiej zagrodzie trzy wieprzki kotłują się przy korycie i walczą o najlepszy dostęp do zagęszczonych suchym chlebem pomyj. W ostatniej zamknięte w klatkach smętne króliki ze zwisającymi uszami poruszają wibrysami z rezygnacją. Paweł podskakuje wysoko, ulatuje znowu ponad pokryty papą dach i ląduje tuż przy piekarni, przed którą chłopcy pałaszują parujące bułki a sześcioletnia dziewczynka taszczy wielki bochen i skubie pracowicie piętkę chleba. Chłopcy snują plany na zabawy po szkole-może zagramy w pilnika, może jednak wyścigi zębatkami, albo mecz szmacianką z sąsiednim podwórkiem, a dlaczego nie w scyzoryka, albo z dziewczynami w powaloną z konia lub w \kuchę/, a może w chowanego, albo w guziki? Potem knują jakby to ruskim dokopać i nadarza się okazja-miarowym stukotem okutych żelazem buciorów zbliża się kolumna sowieckich sołdatów a chłopcy wyskakują na chodnik i wykrzykują – Wania sapagi waniajut!
Potem zmykają kryjąc się po bramach. Paweł trochę zazdrości chłopakom ale i tak woli latanie. Szybując nisko nad ulicą mija zakład krawiecki starego Żyda i pracownię szewską Greka inwalidy i ląduje przed spożywczakiem. W środku stoją beczki z kiszonymi ogórkami i kapustą i solonymi śledziami, skrzynie z oranżadą, mlekiem w litrowych butelkach, śmietaną, piwem, winem owocowym i wodą sodową. Kobiety z plecionymi siatkami i szmacianymi torbami stoją w kolejce i plotkują a pani sklepowa z graniastych brył kroi plastry marmolady i masła, zawija w papier pakowy, kładzie na wysokiej wadze, odczytuje dekagramy i gramy i przelicza na złotówki kreśląc ołówkiem w zeszycie w kratkę. Zniecierpliwiony, skacowany typ z kilkudniowym zarostem wymienia puste beczułkowate butelki od piwa na pełne a Paweł łakomie lustruje wzrokiem przeszklony regał gdzie piętrzą się cukierki różnego rodzaju: toffi, irysy, krówki, owocowe i murzynki, w które wetknięta jest aluminiowa łycha obiecująca, że zaraz zanurkuje do wszystkich przegródek, żeby wypełnić potem torebką zwiniętą w rożek z papieru kolorowymi pysznościami. Chłopiec niechętnie opuszcza witrynę sklepu i unosi się nad sąsiednią, przyciemnioną ulicą, przez którą jedzie szpaler pojazdów – na przedzie sunie po bruku Gazik z żołdakami w gotowości bojowej, potem czarna Wołga z kolei okazała, też czarna limuzyna Czajka, znów czarna Wołga i w końcu uzbrojony po zęby Gazik. Nieliczni przechodnie wpatrują się na tę kawalkadę z otwartymi gębami a jegomość o lasce i w kapelusiku z pawim piórkiem szepce pod nosem – pieprzone sowieckie panicze. Paweł unosi się łagodnym lotem i zawisa nad przystankiem tramwajowym. Wśród oczekujących chłopiec zauważa swoich rodziców – ojciec zapala „giewonta” a matka wodzi spojrzeniem po niebie mrugając powiekami, coś jakby wyczuwa, jakiś rozbielony cień, szelest opadających liści, a może skrzydeł, czuje przyspieszony puls i patrzy pytająco na męża, który uspokaja ją przytulając, a dym z papierosa rozpościera nad nimi niewyraźny kształt wiszącej w powietrzu postaci. Hałaśliwym zgrzytem hamujących metalowych kół na szynach, rozpryskując ponad głowami tysiące iskier zatrzymuje się na przystanku tramwaj. Matka Pawła odwraca jeszcze głowę, rozgląda się niespokojnie a potem wraz z mężem i innymi pasażerami wsiada do pojazdu i odjeżdżają. Przez ulicę przetacza się kilka furmanek zaprzężonych w umęczone z grubymi pęcinami konie. Wozy załadowane są jutowymi workami z ziemniakami, skrzyniami z jarzynami, warzywami i owocami, a nawet żywymi kurami, które protestują głośno, przestraszone. Jeden z koni przystaje i oddaje mocz pozostawiając za sobą rozległą kałużę,a inny z podniesionym ogonem rozsiewa po bruku kupki nawozu. Chłopiec płynie w powietrzu trasą tramwaju obserwując z góry rozpryskujące się iskierki nad elektrycznymi przewodami i ląduje po chwili na przystanku, z którego odchodzą i znikają w tłumie jego rodzice. Znajduje się teraz przed wielkim gmachem przedwojennego teatru do, którego przez drewniane wrota, wzmocnione żelaznymi okuciami wjeżdża wojskowy samochód, reszta wejść i okien zabitych jest deskami. Paweł jednym długim susem opuszcza rynek, niskim lotem szybuje nad wymarłą ulicą, na której straszą zrujnowane, niskie kamienice i ląduje na dziedzińcu szkoły. Tłum uczennic i uczniów w mundurkach, z tarczami na ramionach i z tekturowymi tornistrami tłoczy się przy wejściu do gmachu przy wtórze dzwonka głoszącego początek zajęć. Paweł wraca ze szkoły lekkim krokiem prawie nie dotykając chodnika i przystaje na przystanku na rynku, na którym tłoczy się tłum ludzi. Nadjeżdżający tramwaj nie zatrzymuje się od razu, uderza najpierw w tłum, potem maszynista rozpaczliwie hamuje i pojazd wykoleja się rozbijając okna wystawowe księgarni, z której z witryny wysypują się dzieła zebrane Lenina, woluminy w twardych skórzanych okładkach i złotymi czcionkami na czerwonym tle. Chłopiec siedzi zszokowany na bruku i próbuje się podnieść ale jego ciało odmawia posłuszeństwa i obserwuje tylko bezsilny jak ludzie kotłują się, tłoczą, jedni leżą w bezruchu inni jęczą, jeszcze inni krzyczą, załamują ręce lub podnoszą ramiona ku niebu. Grupa sowieckich wojskowych przepycha się przez tłum, podnosi ciało mężczyzny, układa je na noszach i oddala się w stronę gmachu teatru a Paweł kątem oka zauważa że to jego ojciec. Z trudem podnosi się, chce pobiec, ale nie może,potem na miejscu wypadku pojawiają się karetki pogotowia i do jednej z nich wnoszą jego matkę a chłopiec usiłuje podskoczyć, polecieć za pojazdem ale bezskutecznie i karetka odjeżdża. Z trudem, krok po kroku wlecze się w stronę gdzie wynieśli ojca. Wartownicy nie zauważają cienia, który wnika do wnętrza teatru. W obszernym pomieszczeniu piętrzą się skrzynie z granatami i karabinami, Paweł mija je i przenika przez ścianę do widowni, gdzie na stertach gruzu walają się porozbijane fotele, portrety aktorów w roztrzaskanych ramach z niemieckimi podpisami i skłębiona, czarna, zakurzona kurtyna. Wchodzi na strome schody i zdaje sobie sprawę, że za jego plecami nie ma już nic bo chcąc zawrócić wpada w próżnię i w ostatniej chwili chwyta się schodów, podciąga się i znów pnie się w górę.
Teraz znajduje się na rozległym strychu , na którym dach nagle rozsadzony potężnym wstrząsem rozsypuje się tysiącem kawałków dachówek. Chce zawrócić ale nie ma gdzie, więc biegnie balansując na kratownicy poziomych belek, traci równowagę, spada w przepastną ciemność i ląduje na ogarniętej soczystą zielenią polanie. Trawa jest szorstka, przylega relaksującą wilgocią do stóp i wije się docierając do kolan a potem zachłannie stara się wciągnąć Pawła do swoich korzeni. Chłopiec uwalnia się z tej pułapki, siada na płaskiej skale i rozgląda się wokół – na skraju polany rozciąga się gęsty, nienaturalny las składający się ze źle przystrzyżonych drzew, jakby przeniesionych z angielskiego parku. Stłoczone sterty kubistycznych brył o przytłaczających pastelowych barwach i czarnych pniach i konarach, które trąc się o siebie rozsiewają wokół duszący pył, te sterty napierają na Pawła i przygniatają paraliżującym strachem. Z lasu wyłania się grupa radzieckich oficerów w galowych mundurach, na czele ze złowrogą sylwetką Stalina, który ogarnia otoczenie lekceważącym, zimnym spojrzeniem i gestykulując wydaje rozkazy, a chłopiec gnany pragnieniem uwolnienia się z tego ponurego pejzażu zrywa się ze skały, biegnie przed siebie, aż dociera znów do stromych schodów. Już nie wie czy chce wrócić czy też uciec, wspiąć się gdzieś wysoko, gdzieś gdzie gna go jego rozkołatane serce . Po tych schodach, pnąc się z mozołem raz na czworaka, raz o trzęsących się nogach dociera do strychu i ponownie porusza się po belkach , najpierw powoli potem coraz szybciej, bo wszystko co mija rozsypuje się za jego plecami i wpada w ciemną otchłań. W końcu orientuje się, że wokół nie ma już nic oprócz jedynej belki, na której siedzi okrakiem i płynie, kołysze się, opada, unosi się jak samotna łódź w bezkresnym oceanie. Ale to nie jest wcale ocean, to pusta, milcząca przestrzeń, która wraz z głębokością spojrzenia zagęszcza się sprawiając wrażenie, że chłopiec czuje się jakby znajdował się w centrum kuli oplecionej horyzontem, przez którego biel wzrok nie może się przebić. Z tego horyzontu odrywa się niewielki obłok i zbliżając się do niego nabiera barwy rozbielonej kadmowej żółci i przylega do jego ciała, obdarza kojącą wilgocią, wnika, rozpuszcza i neutralizuje każdy strach, wszystkie obawy, a on przypomina sobie, przypomina, że umie latać. Stawia pierwszy krok, potem drugi, na moment zawisa w próżni, potem wznosi się coraz wyżej, łagodnym, powolnym lotem, a belka obracając się wokół własnej osi, wypada z wnętrza sferycznego horyzontu i znika. Lecąc czuje, że ów obłok spływa z niego, rozkłada się w drobinki marmurowego pyłu i układa się w pięciolinię, na której pulsując tańczą nuty i słyszy muzykę materializującą się w postaci jedwabnych nitek. Te nici owijają go pionowo, poziomo, skosem w prawo i w lewo tworząc kokon, który gwałtownie ulatuje, przebija się przez mleczny horyzont, zatrzymuje się w próżni gdzie brzmi muzyka o rosnącym natężeniu, aż do momentu kiedy kokon wybucha i nici rozplątują się, żeby po chwili zapleść się znowu i utkać frazami adagia wokół Pawła latający pojazd podobny do mknącego z prędkością światła spodka. Chłopiec siedzi oniemiały na fotelu, obserwuje przyrządy i monitory pojazdu i dostrzega mglistą postać uformowaną ze świecących drobin marmuru i wtedy poczynając od stóp pojawiają się na jego ciele włoskowate naczynia krwionośne wypełnione jadem strachu, który rodzi sprzeczne, zwalczające się nawzajem myśli i pytania – wierzyć, nie wierzyć, szukać czy wracać, białe czy czarne, dobro czy zło… To wszystko powoduje, że Paweł nabiera ciężkości, ulega prawu grawitacji, przebija się stopami przez podwozie pojazdu, spada powoli jak jesienny liść i ląduje na występie skalnym górskiego grzbietu. W pierwszym odruchu chce wycofać się ścieżką wijącą się pośród kanciastych głazów ku mrocznej przestrzeni w dole, ale nie może bo głazy osuwają się wraz z lawiną kamieni i grudkami ziemi i wszystko to pochłania zachłanna otchłań. Idzie więc z mozołem pod górę ku szczytowi a po każdym kroku ścieżka za jego plecami rozpada się i znika w martwej pustce. Dochodzi do płaskiego występu, który jest krańcem ścieżki i uzmysławia sobie, że oprócz tego jedynego oparcia w postaci popękanej skalnej kolumny nie ma już zupełnie nic, tylko wnętrze pustej kuli otoczonej zewsząd horyzontem zagęszczonej przestrzeni. Wtedy strach i wszelkie obawy wypływają z niego, zagęszczają się, zbijają się w jednolitą masę i jako śliski kamień spadają i znikają. A on staje się lekki i śmiga w powietrzu, a raczej wznosi się coraz wyżej i wyżej, sięgając horyzontu z innego wymiaru, który rozwarstwia się tworząc obłoki marmurowego pyłu, a te z kolei rozwijają się w warkocze nici z jedwabiu, nici układające się w tysiące pięciolinii i rozdrobnione w miliony nut. Brzmi wszechobecna, nieustająca muzyka, która zdaje się utrzymywać w równowadze cały świat i chroni wszechświat przed całkowitym rozpadem.
Niewielka wiązka nitkowatych nut oplata chłopca przeźroczystą bańką i niesie go, unosi pieśnią poznania w stronę horyzontu, który ciągle się oddala, aż wreszcie ostatnim akordem tej pieśni bańka się rozpada a on ląduje na puszystej powierzchni złożonej z przeźroczystych drobin marmuru gdzie w laserunku barw dominują ciepłe kolory tylko lekko zmętnione cynkową bielą. Chłopiec ze spuszczonymi oczyma ostrożnie stawia kroki po tym niespójnym zdawało by się lądzie, ale jego stopy nie grzęzną, unoszą się nawet wchłaniając wszechobecną muzykę. Zamyka oczy, wiruje tańcem derwisza obracając się raz w lewo raz w prawo, z wyciągniętymi ramionami nurkuje do przodu i tyłu a potem ląduje na miękkim puchu pulsującym dźwiękami sonat Chopina, otwiera oczy i dostrzega wyłaniające się owalne bryły skalne złożone z tej samej, zagęszczonej materii. Nieznanym mu dotychczas zmysłem wyczuwa za plecami przemieszczające się postaci, ale gdy tylko odwraca głowę te postaci rozsypują się w pył, a ten pył z kolei zespala się, skleja tworząc wymyślne narzędzia, które napierają na bryły skalne i rzeźbią ryjąc, przecinając i usuwając zbędne odłamki kamienia, aż z jednej ze skał wyłania się fragment skrzydła i profil twarzy przypominającej twarz jego ojca. Tym samym nowo nabytym zmysłem odczytuje treść recytowanych śpiewnymi głosami szeptów.
– Ta mała istota jest przepełniona miłością.
– Tak, ale to nie jest jeszcze jej czas.
– Może kiedyś do nas powróci.
Powoli paraliżuje go podstępnie pełzająca po nim tęsknota, nabiera ciężkości, stopy grzęzną w puszystej materii powierzchni, tonie w niej najpierw po kolana, potem aż po szyję, jeszcze kątem oka dostrzega jak graniaste skalne bryły rozsypują się pył, a z tego pyłu powstają falujące i tętniące coraz cichszą dla niego muzyką jedwabne, roztańczone nitki. Zamyka oczy i z żalem oddaje się spadaniu. Wreszcie ląduje na wilgotnej, puszystej glebie obejmując z rozpędu szorstki pień drzewa. Otwiera oczy i odsuwając się od pnia ogarnia wzrokiem tonący w półmroku las, złożony z wysokich drzew o gołych pniach, zwieńczonych na szczytach rozłożystymi koronami. Dostrzega ścieżkę wijącą się wśród krzewiastych roślin i powolnym krokiem udaje się przed siebie, ale zwarty mur leśnego poszycia zatrzymuje go, otacza, pełzając widocznymi ponad glebę korzeniami, a on stoi tam zdezorientowany i obserwuje otaczający go nieznany dla niego świat. Słyszy szelest ocierających się o siebie fragmentów zeschniętych roślin, symfonię rozpadających się na tysiące drobin kropel rosy, echo, wspomnienie muzyki z poprzedniego wymiaru i usiłuje bezskutecznie przypomnieć sobie słowa szeptane za jego plecami przez nieokreślone istoty, rozbielone cienie, wypełniające próżnię dźwiękami bilionów strun byty. Nadaremnie. Patrzy uważnie na sięgający mu kolan krzew o soczystych, postrzępionych i uzbrojonych w kolce liściach o barwie złożonej ze wszystkich odcieni ciepłej zieleni, krzewu, z którego środka pną się kołysząc trzy smukłe łodygi, z których wyrastają białe pękające w tym samym momencie pęcherzyki, a z nich wyfruwają skrzydlate pyłki zwijające się w dwa duże skrzydła,co unoszą się i znikają ponad korony drzew. Te łodygi zwieńczone są trzema kwiatami, a każdy kwiat jest inny. Pierwszy, nieokreślonej barwy, ze źródłem skłębionych, iskrzących się promieni zamkniętych w przeźroczystej membranie, z której te promienie wypływają fontannami światła przebijającego mrok leśnego runa. Drugi w kształcie przeźroczystego kielicha, zabarwionego delikatnie, rozrzedzoną, bordową czerwienią, a w środku tego kielicha dwa skrzyżowane ze sobą słupki i w miejscu tego łącza biała rozlewająca się ciągle i ciągle zastygająca kropla, z której sączy się czerwonokrwista ciecz. Trzeci kwiat to śnieżnobiała kula diamentowego puchu, który rozpyla się wszędzie i nigdy się nie wyczerpuje. Owe trzy łodygi splatają się ze sobą i z tej trójcy rodzi się nowy kwiat z wielkimi jak żagle płatkami, które zawijają się lekko i chwytają chłopca moszcząc go w upojnie pachnących nektarem pręcikach. Roślina rośnie, wije się, pnie się coraz wyżej, aż przebija się przez korony drzew i tam kwiat rozchyla swoje płatki i uwalnia Pawła ze swoich objęć, a on zastyga na moment w próżni a potem rozkłada ramiona i szybuje opadającym lotem i uzmysławia sobie, że utracił zdolność wznoszenia, że potrafi już tylko łagodnie spadać. Tak lecąc trafia do ciemnej próżni, która go pochłania, aż w końcu ląduje na strychu teatru. Pokonując półmrok schodzi stromymi schodami i dociera na oświetlony dostatecznie korytarz.
Zaskakują go diametralne zmiany – nie ma nigdzie śladów zniszczenia, drewniana błyszcząca lakierem podłoga wyścielona jest czerwonym chodnikiem, na gładkich, białych ścianach wiszą zdjęcia polskich aktorów i zdjęcia z ujęciami scen spektakli teatralnych. Przez uchylone, dębowe drzwi zagląda na widownię gdzie ustawione są w szeregu, lśniące czystością fotele a scenę zasłania nowa ciemnoczerwona kurtyna. Na jaskółce pracownik w zielonym uniformie ustawia reflektory a Paweł schodzi szerokimi, marmurowymi schodami i dociera przed gmach teatru, który roztacza się dostojnie ze świeżo odmalowanym tynkiem, nowymi drzwiami i oknami oraz ozdobną elewacją. Przy wejściu w gablotach wiszą reklamowe plakaty i arkusze z wydrukowanym repertuarem, a tuż obok na wybrukowanej granitową kostką nawierzchni stoją stoliki i parasole. Zauważa, że jego prawa dłoń oparta jest na drewnianej lasce i ta dłoń jest zmarszczona i lekko się trzęsie a na odbiciu na szybie gabloty widzi starego, siwego człowieka o zmęczonej twarzy. Siada oszołomiony na ławeczce i chłonie świat wokół siebie. Obok przechodzi młody człowiek, ma wetknięty w ucho jakiś czarny przedmiot, z którego zwisa niknący w kieszeni przewód i ten człowiek mówi sam do siebie. Nieopodal stoją i rozmawiają dwie dziewczyny. Jedna ma na głowie sterczącą ciemnoniebieską czuprynę, druga pełna jest tatuaży a z nosa zwisa jej metalowe kółko. Na ławkę siada facet z ogoloną głową, wyciąga z torby dziwny prostokątny przedmiot, otwiera go jakby otwierał książkę, stuka palcami w klawisze a na ekranie pojawiają się obrazki, litery i cyfry. Wokół pełno jest reklam nieznanych produktów z napisami w nieznanym języku. Nigdzie nie widać tramwajowych szyn a znajome kamienice zastąpione są budynkami, które przypominają konstrukcje złożone z kartonowych pudełek. Do Pawła zbliża się młoda para. On wysoki, z bródką i oryginalną fryzurą, ona z głową zwieńczoną burzą tycjanowskich, ognistoczerwonych włosów. Młody człowiek gestykulując, wyraźnie zaniepokojony zwraca się do Pawła.
– Tato, gdzie się znowu włóczyłeś? Mama odchodzi od zmysłów. Wstawaj wracamy do domu.
Odchodzą w trójkę wmieszani w tłum ludzi w maskach, ludzi, którzy patrzą na siebie podejrzliwie i mijają się zataczając szerokie łuki. Dziesięcioletni Paweł czuje na twarzy coś wilgotnego i jedwabistego i otwiera oczy. Z mechatego pyska wystaje pracowity jęzor, trochę wyżej błyszczą łagodne ślepia a kraniec kadru wypełnia radośnie roztańczony ogon. Paweł przytula psa, klepie go po karku i zerka na stojący zegar. Zrywa się z łóżka i ubiera się w pośpiechu…
KONIEC
(Opowiadanie to dedykuję synowi i żonie)
Uwagi. Kucha-gra, zabawa dziecięca. Wańka, sapagi waniajut-Wańka (od Iwana) kalosze śmierdzą. Wołga-marka sowieckiego samochodu.