Ceglany komin stoi pośrodku chaszczy splątanych krzewów jeżyn, wysokich traw i gdzieniegdzie karłowatych dzikich jabłoni i gruszy. Metalowe obręcze są skorodowane i poluzowane a drabinka nie wzbudza zaufania – chyba tylko jakiś desperat odważyłby się po nich wspiąć. Na samym szczycie zamontowano drewniany podest otoczony barierką podpartą o komin skośnymi wspornikami. Przechodnie, którzy pośpiesznie przemieszczają się biegnącą nieopodal przedmiejską ulicą dostrzegają na tym podeście kobiecą postać w białej sukience z blond krótkimi włosami jak stoi w bezruchu wpatrując się w kołysane wiatrem chmury i nagle znika, jakby skoczyła a może wyfrunęła, bo jednak nie spada a coś unosi się nieokreślonym kształtem, rozmytą plamą wiruje, przystaje, szybuje, kołysze się, krzyczy wraz z wyciem wiatru i po chwili szepce wespół z każdym najcichszym wdechem powietrza a potem pojawia się znowu na podeście jakby wylądowała z tylko z sobie znanego nieba. Spogląda znowu na chmury i zaczyna tańczyć jednostajnie a wiatr a może ona sama zawodzi pieśń bez słów ale pełną żalu i rozpaczy. Przechodnie zdezorientowani oddalają się i nie komentują tego co widzieli i słyszeli. Zresztą kto by im uwierzył-takich historii lepiej nie opowiadać. Dawniej ten komin był częścią małej gorzelni i buchał kłębami szarego dymu, choć czasem dym wydawał się jakby biały i tlił się zwiewnymi smugami śnieżnobiałych sukni i znikał w przestrzeni miliardem połyskujących srebrnym światłem iskierek. Teraz przed kominem i zarośniętym ogrodem stoi parterowy zrujnowany domek. Krzewy jeżyn wdzierają się przez wybite szyby jego okien, bluszcze i inne pnące się rośliny otulają ściany i dach, z którego zwisają smutne rynny. Wokół domku i w jego wnętrzu bezpańskie koty drzemią leniwie lub snują się badając zawartość rozstawionych wszędzie misek, talerzyków i starych dziurawych garnków. Na tyłach domku , na niskim tarasie stoi bujany fotel, który kołysze się niekiedy gdy wiatr zawita w te strony i zatańczy z cieniami przeszłości snującymi się pośród ruin. W pewne określone dni tygodnia przychodzi tu drobna staruszka otulona w szal w białe chryzantemy z oczami,które jeszcze nie zgasły i widzą, rozróżniając wśród cieni postaci z przeszłości, przedmioty, sceny, twarze poorane i gładkie,pośladki, usta wilgotne pożądaniem, książki, transparenty, wesela, pogrzeby i mężczyznę, z którym umierała i rodziła się znowu obdarowując i będąc obdarowywana na szczycie komina na szorstkich deskach rysujących na jej ciele meandry miłości. Staruszka najpierw rozsypuje kotom karmę do pustych naczyń-kotom, które ocierają się o jej nogi, chóralnie miauczą, przepychają się, kłócą się, ustępując lub dominując przy podziale pożywienia. Potem starsza pani siada na fotelu, bujając się wpatruje się na komin i wspomina. Jest młodą niespełna dwudziestoletnią kobietą, siedzi na fotelu z książką na kolanach, widać, że lektura nie pociąga ją zbytnio bo raz po raz spogląda na komin, którego cegły ujmują świeżością barwy a obręcze i drabinka błyszczą nieskorodowanym metalem. Obserwuje sylwetkę człowieka, kręcącego się na podeście na szczycie komina i pracującego przy czymś co trudno ocenić z tej odległości. Za plecami kobiety widnieje parterowy zadbany domek a przed nią schudnie utrzymany ogród. Widząc człowieka na podeście machającego czerwoną koszulą biegnie ogrodem mijając krzewy jeżyn i dojrzałych malin , drzewa jabłoni i grusz z gałęziami, które kłaniają się trawom i mleczom niedojrzałymi jeszcze owocami. Dobiega do drabinki komina, podnosi głowę a jej lewa noga zamiera w dusznym letnim powietrzu-z nieba spada ułamek kosmicznej materii, czerwono-fioletowy kształt pełen trzepocących się rąk i nóg. Temu spadaniu towarzyszy, przeraźliwy, pełen rozpaczy krzyk, odbija się echem w ustach kobiety-jej głowa razem z resztą ciała spada na ziemię a wzrok spotyka na przygniecionej kępie pokrzyw skrzydła- ramiona martwego mężczyzny. Po zmarszczonej twarzy staruszki spływają pojedyncze łzy. Wstaje, przedziera się przez zdziczały ogród, oddala się i znika. Przechodzień, który przystaje nieopodal na ulicy i przypala papierosa dostrzega na szczycie komina postać w bieli, która unosi się w objęciach niskich chmur a potem rozpływa się powoli i staje się kołysanym wiatrem obłokiem. A kobieta w bieli leci coraz wyżej i wyżej w niekończącą się ciemność oddalając się od niebieskiej planety, która kurczy się aż w końcu staje się drobiną kosmicznego pyłu. Wtedy jej śnieżnobiała szata osuwa się z jej ciała a z ramion wyrastają skrzydła…