Do Jana jeszcze to nie dotarło-znajduje się na lotnisku w Atenach. Rok tysiąc dziewięćset osiemdziesiąty piąty. Z trudem uzyskana wiza na miesięczny pobyt,którą ażeby zdobyć potrzebne było zaproszenie wysłane przez Sakisa. Sakis to Grek urodzony w Polsce, syn emigrantów politycznych, który kilka lat wcześniej wyjechał i zamieszkał w kraju swoich rodziców. Jan gniecie w garści swoje dziesięć dolarów. Tyle mógł oficjalnie wymienić. A w hali przylotów sklepy jak wypasione peweksy. Alkohole z całego świata, nieznane marki papierosów, płyty z winylu wydawnictwa ECM, Jan Garbarek, Pink Floyd, Procom Harum, John Abercrombie, dżinsy… Przechadza się i czeka. Mija godzina, potem dwie. Sakisowi na pewno coś wypadło. Wygładza dziesięciodolarowy banknot i czeka. Pomimo klimatyzacji obfity pot spływa mu na spodenki i dociera do plecionych sandałów. Po dwunastu godzinach wymienia dolary na drachmy i wsiada do taksówki. Pokazuje kierowcy kartkę z adresem koleżanki, która przyjechała tu tuż przed stanem wojennym i wyszła za mąż za Greka. Płaci za taryfę orientując się, że wydał na nią wszystkie drachmy. Znajduje mały, wciśnięty pomiędzy dwoma wysokimi budynkami domek. Numer się zgadza, nazwisko też. Dzwoni. Ciemne okna i cisza. Upalna sierpniowa noc, duszna, przesiąknięta do szpiku kości wilgocią z bryzy z morza Egejskiego co w połączeniu ze złowieszczą, szarą chmurą spalin, która jak baldachim pokrywa nieckę doliny attyckiej. To wszystko powoduje, że ludzie, którzy odważyli się wyjść na ulice, żeby dotrzeć do sklepów, tawern i kawiarni, ci ludzie powłóczą nogami ciężko dysząc i prześlizgują się jak ryby wyciągnięte z wody. Zlany potem Jan przypomina sobie, że sierpień to tradycyjny miesiąc urlopów w Grecji. Wszystko się posypało. Co robić? Na pewno musi wrócić na lotnisko. Sakis zapewniał, że kasa to nie problem. Okey. Siedzi na przystanku autobusowym i obserwuje szeroką jezdnię po, której mkną wypasione fury. Hondy, Suzuki, Volvo, Fordy, Jeepy, a to nie to samo co Polonezy albo małe Fiaty. Ale, co to mnie obchodzi- myśli- muszę się dostać na to cholerne lotnisko. Nie tak wyobrażał sobie świat za żelazną kurtyną. Przepych miesza się tu z obskurnym ubóstwem, wszędzie walają się śmieci, brakuje chodników, samowola budowlana wciska się, kradnie skrawki jezdni i tarasuje resztki chodników betonowymi stelażami reklam. Choć zieleni jest jak na lekarstwo to naprzeciwko Jana króluje rozłożysty platan, pod którym przy stołach siedzą faceci, piją piwo i kłócą się hałaśliwie. Ci lewicowi lub kibice Olimpiakosu piją Amstela bo ma czerwoną nalepkę, a ci co kibicują Panathinaokisowi piją Hainekena, bo ma zieloną nalepkę, podobnie jak barwy klubowe tej drużyny. Potem podchodzi do nich uśmiechnięty od ucha do ucha kelner i wręcza pierwszemu z brzegu gumowy wąż a gościu zrzuca plastikowe, chińskie klapki i chłodzi spocone stopy strumieniem zimnej wody. Teraz faceci nie zważając na przynależność klubową i na preferencje polityczne kłócą się o dostęp do węża, przy czym niejednemu przydarza się niechciany prysznic. Ale Janowi nie jest wcale do śmiechu. Siedzi osowiały i przeżuwa w ściśniętych ustach słówka z repertuaru polskiej łaciny, a nierządnice latają wokół radośnie przekłuwając miotłami antyczne niebo, pod którym Sokrates wkurwiał ateńskich obywateli, a ci za to skazali go na śmierć. Jeden z piwoszy zauważa Jana i zaprasza go do towarzystwa a on dociera pod platan i trochę na migi trochę łamanym angielskim przedstawia im swoją sytuację. Grecy przekrzykując jeden drugiego, powtarzając często słowo malakas wręczają Janowi zwitek banknotów i wypychają go wskazując równocześnie na ścienny zegar, na drugą stronę jezdni. A on w ostatniej chwili wsiada do gotowego do odjazdu autobusu i z ulgą macha do nich na pożegnanie. Uśmiech na jego twarzy rozszerza się jeszcze bardziej dotykając prawie, z lewej i z prawej uszu, kiedy przy lotnisku spotyka Sakisa. Przyjaciele padają sobie w objęcia a potem natychmiast wsiadają do następnego autobusu.
W porcie w Pireusie świta. Statek, którym będą podróżować przyjmuje już samochody ciężarowe, osobowe i pojazdy dwukołowe. Na nabrzeżu trąbią klaksony, wyje syrena wielkiego wycieczkowca, który wypływa z portu. Facet z wózkiem przytwierdzonym do roweru, przekrzykując hałasy, zachwala obwarzanki posypane sezamem. Siwy, korpulentny brodacz wrzeszczy przy oszklonym, przenośnym regale, że oferuje prosto z piekarni pachnące pity z fetą, ze szpinakiem i na słodko z budyniem lub z jabłkami. Cyganie wciskają podróżnym długopisy i chusteczki higieniczne, a jeszcze żebraczki z niemowlętami owiniętymi w szmaty wymachują kawałkami kartonów z błagalnymi napisami po angielsku a z ich twarzy spływają krokodyle łzy. Jan i Sakis siedzą przy stoliku na górnym pokładzie jednostki pływającej o nazwie Demeter. Jan opowiada, że dostał angaż w prowincjonalnym ale ambitnym teatrze i zagra jedną z głównych ról. Sakis mówi, że dopiero szuka swojego miejsca w ojczyźnie swoich rodziców i na razie zajmuje się malowaniem i sprzedawaniem obrazków wykonanych akrylami na deseczkach z motywami z wysp z archipelagu Cyklad.
Na ich stoliku obok leżącej pszennej bułki stoją puszka polskiej mielonki i pojemnik z grecką fetą w zalewie z solanki, a pod stolikiem z plecaka wychyla szyjkę butelka czystej żytniej. Niemki, blondynki ze Skandynawii i soczyste Włoszki odsłaniają swoje wdzięki egejskiemu słońcu a starsze Greczynki całe w czerni patrzą na nie zgorszone. Taki u nich zwyczaj, że jak zostaną wdowami muszą chodzić poza domem w kreacjach w czarnym kolorze. Oczy Jana błyszczą pomarańczową, wybałuszoną kulą księżyca w pełni kiedy wilk wyje przywołując watahę, a w jego bokserkach panuje niezłe zamieszanie. Ale zachowuje zimną twarz zapijając podniecenie odpychająco ciepłą wódką.
– Przygotuj się stary, mówi Sakis, wysiadamy na Naksos.
– Jak to? Przecież mieliśmy płynąć na Santorini.
– Nie denerwuj się, na dalszą drogę musimy zarobić na miejscu.
– Mam nadzieję, że wiesz co robisz. Chociaż…
W tłumie turystów, którzy wysiedli w porcie na Naksos wlecze się Jan obarczony ciężkim plecakiem z umocowanym na wierzchu śpiworem, co upierdliwie napiera po każdym kroku na jego ogoloną do skóry czaszkę, a przed nim lekkim krokiem kroczy z przewieszonym przez ramię workiem podróżnym Sakis. Tłum powoli rozrzedza się, jedni wsiadają do minibusów, inni do wynajętych samochodów osobowych, a jeszcze inni na czele z hałaśliwymi przewodnikami rozchodzą się po krętych, wąskich uliczkach pnących się z portu do miasteczka na wzgórzu. Z tego tłumu wyodrębnia się kilkunastoosobowy korowód. Młode pary w dredach, długowłosi faceci w różnym wieku, dziewczęta kuso ubrane w obcisłe dżinsowe ciuchy i kilka par w średnim wieku, które, widać to wyraźnie, nie czują się swobodnie wśród obecnych a odzywają się do siebie w jakimś wschodnioeuropejskim języku. W tej osobliwej karawanie uwija się Sakis rozmawiając z piechurami trochę po angielsku, trochę po grecku a nawet po rosyjsku i po polsku. Dochodzą do zajezdni autobusowej i prawie wszyscy wsiadają do jednego z pojazdów. Tylko dwie pary z Węgier ulegają namową miejscowemu cwaniakowi, który ma ich zaprowadzić do pokoi do wynajęcia.
Stare, garbate Volvo z bagażnikiem na dachu mozolnie tłucze się wyboistą bitą drogą oddalając się od portu. Na poboczach drogi kłaniają się pojazdom i przechodniom zakurzone, rozłożyste figowce z dojrzałymi, popękanymi od słońca owocami. Niewielkie poletka poprzecinane są żywopłotami z opuncji. Te kaktusy o grubych, tłustych, obwarowanych tysiącami kolców, podobnych do talerzy liściach służą jako ochrona przed wiatrem, a także przed zakusami pasących się tu i ówdzie kóz, owiec i krów. A na winnicach wieśniacy korzystając z rześkiej, wieczornej bryzy ścinają i ładują do wiklinowych koszy dojrzałe winogrona i tymi koszami obarczają ryczące żałośnie i protestujące osiołki. Jan chłonie to wszystko oczarowany i na tu i teraz zapomina o swoich obawach. Autobus zatrzymuje się na centralnym placyku niewielkiej wsi. Na środku placyku, pod ogromnym platanem z miedzianej rury wystającej ze skał, do marmurowego koryta cieknie nieprzerwanym strumieniem woda ze źródła z pobliskich gór.W zabudowie dominuje prawosławna świątynia wybielona wapnem, z błękitną kopułą i trzyczęściową dzwonnicą. Obok stoi drewniany kiosk z przylegającym prostokątnym parasolem, pod którym piętrzą się na stojakach widokówki, gazety i czasopisma. Dwie pionowe lodówki kuszą zmrożonym piwem w puszkach, napojami w butelkach i sokami w kartonach, a za szybą podłużnej lodówki wielobarwne lody wabią wyszukanymi smakami. Poza tym z kilku regałów straszą tandetne, chińskie upominki, które niczym nie kojarzą się z tą wyspą. Przez otwarte okna autobusu, który rusza już w dalszą drogę przedziera się dym pełen upojnych zapachów pieczonych na grillu ryb, ośmiornic, kałamarnic, szaszłyków, jagnięcych żeberek, wąskich, podłużnych papryk, przekrojonych wzdłuż cukinii i bakłażanów. Jan ukradkiem ściera ślinę cieknącą z kącika ust i z nieskrywanym wyrzutem obserwuje Sakisa, który wyluzowany dyskutuje z pryszczatym młokosem w dredach. Bita droga kończy się na prowizorycznym parkingu oddzielonym od plaży szpalerem tamaryszków. Cała gromadka przekroczywszy granicę tych karłowatych, ociekających mieszaniną drobin piasku i skroplonej morskiej bryzy drzewek, całe to międzynarodowe towarzystwo wylewa się na złotą plażę, która jak okiem sięgnąć ciągnie się aż po horyzont. Prawie wszyscy ściągają buty lub sandały i hasają przy brzegu chłodząc bose stopy w rześkich, łagodnych falach. Tylko Jan obarczony przyciężkim bagażem człapie brnąc i grzęznąc w sypkim piasku.
Zapada magiczny wieczór i słońce w powolnym tempie zanurza się w toni morza Egejskiego. Suchy, duszący wiatr libijski przyprósza wszystko wokół czerwonym pyłem zrodzonym z piasków Sahary. A potem ten sam wiatr kołysze leżącymi na oliwnej tafli morza pannami z Keros, które złożywszy ramiona modlą się, żegnając upalny dzień i szarpie maszt łodzi gdzie uwiązany Odyseusz z wyłączonymi zmysłami wzroku i słuchu broni się przed morderczymi zalotami Syren. Szpaler tamaryszków gwałtownie skręca w głąb lądu i Jan z ulgą zauważa że wraz z całą wielobarwną gromadką znalazł się w małej tonącej w światłach elektrycznych lamp zatoczce. Trochę wyżej brzegu w centrum tej zatoczki króluje tawerna otoczona zadaszeniami pokrytymi słomianymi matami, pod którymi przy stolikach siedzą turyści. Roznosi się zapach anyżu i smażonych ryb. I, co zwraca szczególną uwagę Jana, na plaży rozsianych jest kilkanaście szałasów wykonanych z trzciny. Nowo przybyli zrzucają swoje bagaże przy tych szałasach i biegną w stronę tawerny.
-Rozgość się, mówi Sakis, spotkamy się w Raju.
-W Raju?
-W tawernie Raj. Jesteśmy zaproszeni.
Jest trzeci dzień pobytu dwóch przyjaciół na wyspie Naksos Wieczór. Sakis wraca z promenady i oznajmia, że znowu nic nie zarobił i że za ostatnie drachmy nabył paczkę orzeszków ziemnych, ale na plaży odbędzie się impreza przy ognisku i mają zapewnioną wyżerkę z popitką i może coś więcej. Jan niepokoi się, ale nie narzeka, pokrzepiony byczeniem się i kąpielami w gęstej od soli, rześkiej wodzie, na której kładł się na plecach i rozkosznie dryfował godzinami. Siedzą teraz w kręgu przy ognisku w towarzystwie pary Norwegów, Anglika skrobiącego jakąś melodię na gitarze, ponurego Szweda, dwóch wyluzowanych Niemek i pryszczatego Francuza w dredach. Półtoralitrowa butelka grappy krąży z rąk do rąk. Skwierczą pikantne, greckie kiełbaski wetknięte na patyki, na drewnianym półmisku tłoczą się pocięte w paski kawałki miejscowego sera Grawiera, a angielskie słowa i zdania płyną z ust podpierane wymachiwaniem rąk. Wtem pryszczaty Francuz przypala pękatego i długiego skręta, który obdarzony przez obecnych po jednym machu wędruje z należytym szacunkiem w kręgu wokół wygasającego ogniska. Ten skręt z zawartością, która przybyła daleką drogę z Tunisu w Tunezji do tej wyspy na Cykladach trafia w pewnym momencie do rąk Jana. A Jan rozkołysany grappą i nieświadomy, że to nie jest zwykły tytoń zaciąga się raz po raz i nie może przestać. Rozochocona dotąd Niemka obecnością obok niej przystojnego choć teraz z kretyńskim wyrazem twarzy Polaka, nagle wydziera mu drapieżnie skręta i łapczywie zaciąga się jego resztką. Następuje chwila niezręcznej ciszy. Jan pada nieprzytomny na piasek, a pozostali wybuchają śmiechem i zabawa zaczyna się od nowa.
Nazajutrz przez długie, poprzecinane przebłyskami świadomości godziny młody Polak dociera do momentu kiedy zdolny jest wypełznąć z szałasu i na czworakach doczołgać się do morskiego brzegu, turkusowo wdzięczącego się do gotowego zanurkować w jego toni księżyca w pełni i wysilając maksymalnie wszystkie mięśnie staje na dolnych, chwiejących się kończynach. Może to tylko Posejdon niechcący zahacza trójzębem uśpioną dotąd morską taflę, a może wzbierające się przez ostatnie dni niepokój, obawa i rozpacz powodują, że Jan wydobywa z siebie rozdzierający krzyk, przechodzący w wycie a potem, kiedy osuwa się znów na piasek, ten krzyk już wyciszony przeistacza się w słowa monologu.
– Mamusiu ratuj. Chcę do domu. Dobrze radziłaś-nie ufaj temu Grekowi. Skąd mam wytrzasnąć forsę na statek i na samolot?
W tym momencie odzywa się Sakis, który pojawił się na plaży chwilę wcześniej.
– Oj, widzę, że przygniotła cię nieznośna lekkość bytu.
– O czym ty mówisz? I dlaczego rechoczesz?
– A co, nie czytałeś Kundery? Nieufna ta twoja mamuśka, a tak się składa, że sprzedałem dzisiaj wszystkie prace właścicielowi sklepu z pamiątkami. Zwiń swój komuchowski tyłek, pozbieraj manele, płyniemy nocnym statkiem na Santorini. Jeszcze jest ciemno kiedy statek przybija do portu.
Co mnie tu jeszcze czeka, myśli Jan patrząc z niepokojem na pionową ścianę kaldery, po której wije się serpentyną, wydłubana w skale i w tefrze słabo oświetlona droga. Jego niepokój wzrasta kiedy stoi stłoczony jak śledź w przeładowanym autobusie, a pojazd przechyla się niebezpiecznie w stronę przepaści z lewej, lub ociera się o skały z prawej a młody Grek, który wcześniej załadował bagaże na dach bezpardonowo trąca i stłacza pasażerów i sprzedaje im bilety za przejazd. Kiedy wreszcie autobus dociera na płaski teren szczytu kaldery turyści spontanicznie klaszczą tak jak to czynią często podróżni po wylądowaniu samolotu. Wynurzające się z morskiej toni słońce, maluje światłem magiczną panoramę całej wyspy. Z tej wysokości widać zapierające dech w piersiach dzieło wulkanu, który wybuchając wieki temu rozszarpał okrągłą wcześniej wyspę i rozsypał jej fragmenty, zalał je zastygłą lawą i przykrył warstwami pumeksu i popiołu. Na ocalałej powierzchni leżą teraz kanciaste, czarne, szare, brązowe i czerwone kamienie przysypane powstałą po latach żyzną glebą, na której rosną poskręcane, jawiące się jak zielone kapelusze grzybów, niskie krzewy winorośli. W ten sposób te rośliny chronione są przed słońcem, wiatrem i przetrzymują wilgoć. Poza tym ich korzenie zmuszone są przebijać się w głąb gleby, żeby dotrzeć do wód gruntowych.
Przyjaciele wysiadają na odludnym przystanku. Przed nimi wije się betonowa droga ciągnąca się pośród winnic, a w oddali widać skupiska zabudowań wspinających się, aż na szczyt wysokiego i stromego zbocza. Docierają do skraju sennej i ponurej wsi i przemieszczają się wąską wyścieloną śliskimi kamieniami uliczką po bokach, której drzemią ruiny sponiewieranych przez trzęsienie ziemi i czas domostw. Z lewej przy strzępach ściany z fragmentami tynku, uchowana w pionie ościeżnica podtrzymuje dzielnie popękane drewniane drzwi, trzeszczące przy najlżejszym podmuchu wiatru. Z prawej, wciśnięta w wydłubane zbocze pumeksu sadyba z resztkami okien i drzwi a trochę dalej i tu niespodzianka, kilka wyremontowanych z szacunkiem dla tradycji obiektów i dwie śnieżnobiałe z błękitnymi, iskrzącymi się w porannym słońcu kopułami, zdobne pnącą się bugenwillą cerkwie. Choć Jan obarczony swoim bagażem i obawami pnie się z mozołem pod górę to nie może zignorować wonnej uczty, do której zapraszają rosnące wokół rośliny. Najpierw wabi go i czaruje delikatny zapach jaśminu pnącego się na jednej ze ścian, potem smaga mu nozdrza ostra woń dzikiego oregano, który wyrasta ni stąd ni zowąd kępami ze sterty gruzu, z kolei potrącona dłonią Sakisa kulista, drobnolistna bazylia poprzez swój zapach wysyła jednoznaczny sygnał kubkom smakowym, że, przydałoby się jakieś śniadanko, a nijako na deser Jan ugoszczony zostaje cynamonową, słodką wonią goździków. Zbaczają z wąskiej uliczki i stromymi, kamiennymi schodami docierają do płaskiej połaci zarośniętego częściowo terenu.
– Jesteśmy na miejscu – oznajmia Sakis.
Wita ich głębokim ukłonem zgięta ku ścieżce wonna śródziemnomorska sosna .Dalej za kępą trzcin rosną drzewka pistacjowe z kiściami czerwono seledynowych, niedojrzałych jeszcze owoców. Jeszcze dalej w niedużym ogródku uśmiechają się dojrzałe miniaturowe pomidorki, łypią błyskami odbitych promieni pochowane wśród liści podłużne papryki, oberżyny czarują swoim lśniącym fioletem, wreszcie ulegle leżące na wilgotnej glebie żółte i zielone cukinie oraz pękate kabaczki uzupełniają to warzywne menu. A na końcu za niskim murkiem i popękanym , wyścielonym wulkanicznymi kamieniami i zalanym betonem tarasie stoi przyklejone do zbocza z pumeksu domostwo. Sakis otwiera drzwi i zaprasza Jana do środka. Polak oddycha z ulgą – może nie jest to apartament, ale są tu dwa materace z czystą pościelą, można posłuchać muzyki, w kuchni jest bieżąca woda, lodówka, gazowa kuchenka, a na tarasie prowizoryczny prysznic. To nic, że ze ścian sypie się tynk, że za ubikację służą okoliczne krzaki, zaokrąglona łopata i krzesło z otworem,ale otworem na tyle dużym, że pasuje na każdego rozmiaru tyłek. I te magiczne wieczory na tarasie przy winku, poranki z kawą po bizantyjsku, wylegiwanie się na plaży pod tamaryszkami, kąpiele w rześkich wodach i wycieczki autobusami po wyspie. Oraz wyprawy na promenadę do pobliskiej miejscowości letniskowej, gdzie przyjaciel sprzedaje swoje prace a potem przesiadują wspólnie w barze Promyk. Właścicielem tego baru jest bliski przyjaciel Sakisa Irek, młody, miejscowy Grek. Jan lubi tu przysiadywać. Poznaje smak różnych drinków, słucha nieznanej dotąd muzyki, poznaje ludzi z zachodniej Europy. Tej nocy jest jednak inaczej. Coś wisi w powietrzu. Właściciel baru zaniedbuje bywalców, zniechęca ich wręcz, puszczając z głośników chińską, wokalną muzykę ludową. Zniesmaczeni turyści słuchając zawodzącej piskliwym głosem solową partię artystki, ci klienci pospiesznie dopijają drinki, płacą, odchodzą i szukają innej, normalnej w ich mniemaniu knajpy. Oboje, właściciel Irek i Sakis szepcą coś do siebie konspiracyjnie i z niepokojem zerkają na grupę pięciu młodych Greków okupujących narożny stolik. Zaniepokojony Jan chce wiedzieć o co chodzi, ale dowiaduje się tylko, że prawdopodobnie ci Grecy to policjanci w cywilu i , że właściciel na gwałt potrzebuje pomocy dwóch przyjaciół. Domniemani policjanci rozeszli się już. Irek zamknął bar. Idą teraz w trójkę pustymi prawie ulicami. Kelnerzy sprzątają ze stołów, gaszą światła i tylko w jednej knajpie gra i śpiewa na żywo kapela, a podpici turyści uczą się tańczyć sirtaki. Irek wprowadza ich po zewnętrznych schodach na piętro otoczonego zielenią budynku i zaprasza do swojego mieszkania. Kiedy są już w środku otwiera drzwi balkonowe i wtedy ich nozdrza atakuje ostra, intensywna woń konopi indyjskich rosnących w czterech plastikowych donicach. Irek mówi do Sakisa po grecku a ten tłumaczy Janowi na polski.
– Gliniarze chyba mnie wyczuli, musimy przenieść i schować te rośliny, ale najpierw przedstawię je wam, patrzcie i podziwiajcie, oto moje trzy Gracje: Safona, Artemis i Syrena a ta karłowata choć rodzaju żeńskiego to zwie się pop-Manolis.
Bardzo sugestywne i obrazowe imiona dochodzi do wniosku Jan. Od choćby Safona, taka gęsta, o drobnych listkach, pękata, kobieca a zarazem męska z napiętymi, prężnymi, głodnymi miłości szyszkami, które tkają delikatnymi włoskami poetyckie wersy. Potem Artemis z grubymi pędami i napiętymi jak łuki łodygami, do których gotowe do upolowania zwierzyny przylegają mechate strzały. Wreszcie Syrena o długich, płynących jak ryby w śpiewie wiatru liściach i drgających zwodniczo dzwoneczkach szyszek. W końcu pop-Manolis, niski i krępy z falującą brodą, bezlistny, ale za to z popękaną, masywną, przypominającą szczytującą waginę kolbą nasienną, obdarzoną obfitym, szerokim i gęstym wąsem jakim szczycili się rozbójnicy z Krety, których przez wieki nie mogła sięgnąć wykrzywiona szabla Turka. Wreszcie dotarli dostawczym Suzuki na skraj wsi gdzie znajduje się chata Sakisa, ale nie z tej strony, którą poznał Jan, ta ścieżka prowadzi do upragnionego celu i jest w dodatku opustoszała i bezpieczna. Problem w tym jak ten skarb przetransportować, bo to trzeba zrobić jednorazowo, przecież starzy ludzie jeszcze tu żyją, cierpią na bezsenność i włóczą się po nocach. I tu Irek wpada na genialny pomysł – wyrywa drzwi z ruin sławnej przed laty piekarni, zwisające z zardzewiałych zawiasów. Na tych drzwiach umieszczają wszystkie cztery doniczki i ruszają w drogę. Ale w tym momencie zaczyna się coś dziać, z gruzowiska piekarni opadają z łoskotem kamienie, zapala się jakieś nie z tej ziemi światło, na ścieżkę wkracza postać, a raczej cień postaci- jest to właściciel piekarni, stary Andreas. Z trudem porusza się schorowanymi nogami, ale energicznie macha długą drewnianą, dębową łopatą służącą do wydobywania chleba z pieca. Usiłuje zaprotestować, że kradną mu drzwi, ale rezygnuje bo wie, nikt z żywych ani go nie usłyszy ani nie zobaczy. W końcu zaciekawiony podąża za trójką przyjaciół. Potem pojawia się cień małego Takisa. Tego chłopca w czasie okupacji esesman kopniakiem posłał w przepaść. Dziecko nie przeżyło. A za co? Za to, że mały ukradł kawałek chleba. Teraz Takis jak to zwykł czynić w przeszłości taszczy wiązkę zeschniętych ostów, które kiedyś były zapłatą za upieczenie bochenka.
Do karawany dołączają kolejne Cienie. Wąsaty pochodzący z Krety strażnik Parys, który od świtu do zmierzchu patrolował winnice z pistoletem w kaburze, zaopatrzony w trzylitrowy bukłak słodkiego wina i w twarde jak kamienie owsiane suchary. Wdowa Sofia z blaszanym wiaderkiem, gotowa zaczerpnąć wody ze zbiornika z deszczówką, żeby podlać bazylie zdobiące wejścia do kilku miejscowych cerkwi. Wreszcie Babis, który rozbił się uderzając w pień eukaliptusa jadąc po nieprzespanej nocy na motorze do banku. Karawana dociera do domu Sakisa. Cienie rozsiadają się na murku i obserwują przyjaciół, którzy chowają trzy Gracje przy ścianie nieużywanej stajni za kępą dziko rosnącego figowca i kamuflują popa-Manolisa w osobnym, bezpiecznym miejscu. Potem zasiadają przy stole na tarasie i popijając grappę z lodem odpoczywają. Od czasu do czasu cienie złośliwie zakłócają im błogi spokój – a to osunie się z łoskotem sterta kamieni, gwałtowny podmuch wiatru szarpnie hałaśliwie wysuszoną trzcinę, zawyje przestraszony pies, zahuka i zatrzepocze głośno skrzydłami spłoszona sowa. A tu Irek po chwili nieobecności pojawia się niosąc pękatego o rozmiarze XXL skręta i oznajmia.
– Mamy tu dwie szczypty z brody popa-Manolisa. Zapalimy a potem wybierzemy się do cerkwi pokłonić się ikonie Matki Boskiej.
Jan początkowo sceptycznie nastawiony do pomysłu w końcu daje się namówić.
Mija godzina i karawana rusza znowu w drogę. Jan jest spokojny bo zioło nie zadziałało na niego, za to dwaj Grecy są wyraźnie zawiedzeni choć z humorem komentują, że pop-Manolis obiecywał, strzygł wąsiskami, kokietował siwą brodą, zapraszał do podróży w inne wymiary a okazał się zwykłym sianem. Niecodzienni pielgrzymi opuszczają wieś i kierują się w stronę tonącego w świetle latarni wzgórza, na którego szczycie, przytulona do smukłych cyprysów stoi samotna cerkiew. Cienie rozpoznają wąską, wyszczerbioną przez upływ czasu drogę wybrukowaną powulkanicznymi kamieniami. Znajome wydają się być niektóre tarasy winnic i kilka zaniedbanych figowców owocujących zbyt drobnymi figami, żeby zainteresować ludzi, za to będących błogosławieństwem dla odpoczywających tu w czasie podróży do Afryki ptaków. Kiedy karawana dociera do małego cmentarza, Jana przeszywa dreszcz grozy, bo jego zmysły odczuwają nieoczekiwanie fizyczną obecność Cieni. Pozostali dwaj młodzi mężczyźni czują to samo ale ich reakcja jest zgoła odmienna. Wpatrują się na siebie, kiwają z uznaniem głowami i podnoszą wysoko dłonie. Zaskoczył ich pop Manolis, takiego kopa nie mieli od lat. Stary podstępny wąsal. I wszystkich chwyta niepohamowany śmiech, nawet Cienie przestają rozpamiętywać dawne piękne za życia czasy i chichoczą rozbawione. Noc ma się ku końcowi, niedługo zaświta piętnasty sierpnia, najważniejszy dzień greckiego prawosławia, kiedy odbywają się liturgie ku czci Matki Boskiej, która objawia się w tym kraju pod wieloma imionami. Do cerkwi Matki Boskiej Episkopi, gdzie znajduje się cudowna ikona, wyłowiona przed laty z morza przez tutejszych rybaków dotarła już karawana. Poprzedniego wieczoru celebrowana była msza, po której wierni dzielili się grochowym humusem, czarną fasolą i słodkim, mszalnym winem. Teraz trwa nocne czuwanie, ale każdy nowo przybyły może pokłonić się cudownej ikonie a potem spożyć dary tego skrawka ziemi. Jan, któremu nieznany jest obrządek prawosławny idzie krok w krok za Irkiem. Najpierw zapalają woskowe świeczki w intencji swoich bliskich. Potem Irek przystaje przy kolejnej ikonie świętego,robiąc znak krzyża inaczej niż Polak katolik, aż dociera do sławnego obrazu, przysiada na ławie i oddaje się modlitwie. Na kamiennej posadzce, stare kobiety w czerni siedzą okrakiem nucąc bizantyjskie psalmy. Jedna z nich strudzona czuwaniem osuwa się i zasypia. Cienie okupują wnętrze całej świątyni, owijając się wokół kolumn, przylegając do fresków, tuląc się do ikon, migocąc w blasku świec. Ich szeptane w takt tańczących ogników słowa modlitwy łączą się z głosami kobiet i cerkiew wypełnia się pieśnią, która rozprzestrzenia się, wypływa na dziedziniec, łączy się z szumem cyprysów i przekształca się w polifonię zmysłów, nie tylko dźwięków ale też barw, zapachów, smaków i dotyków. Ot choćby trzepot skrzydeł wróbli, a może też aniołów, monotonne ujadanie psa, czuły szczebiot matki i niemowlęcia czy pochrząkiwanie wiatru hasającego wśród wyschniętych ostów. Albo ożywiony poranną rosą fiolet oregano, różowe, pomarańczowe, żółte i jasnokremowe smugi słonecznych odblasków na powierzchni morza, czy biel nieśmiałych, szybko gasnących na błękitnym niebie chmur. Woni rozczochranych dłońmi kulistych kęp bazylii, żywiczny zapach cyprysowych szyszek, lub apetyczny aromat pieczonej na ruszcie, zamarynowanej w tymianku i czosnku jagnięciny, którą częstowani będą wierni po porannej liturgii. Gorzkawy, słono słodki i ziołowy posmak oliwy, majeranku i przyrumienionej cebuli w ugotowanej czarnej fasoli czy miodowo rodzynkowy smak słodkiego wina. W końcu dotyku ust w pocałunkach witania się i żegnania, uściskach dłoni podczas składania życzeń, ścierania się wyschniętych traw o kamienny mur okalający cerkiew czy pieszczot rześkich powiewów, którymi wiatr obdarza spocone ciała. Przepełniony symfonią wrażeń Jan i dwaj młodzi Grecy siedzą na kamiennym murku. Raczą się pszennym chlebem, humusem z grochu i tahini oraz czarną fasolą. Degustują słodkie, domowe wino a Cienie tłoczą się wokół nich żałując, że nie mogą uczestniczyć w tym skromnym posiłku. Słońce wspina się niepostrzeżenie po sierpniowym niebie, a Cienie blakną, gasną i przekształcają się w nieokreślone refleksy z innego wymiaru czasoprzestrzeni. Pewnie nie powrócą już do zrujnowanej wsi. Może odnalazły spokój? Nie muszą już patrolować winnic, podlewać rośliny, pilnować piekarni, dźwigać wiązki suchego ostu… Czyżby karawana dotarła do celu, do oazy, zastanawia się Jan schodząc z towarzyszami ze wzgórza. Ale nie, ja wracam niebawem do domu, Irek ma tu swoje życie a Sakis jeszcze nie wie dokąd zmierza dodaje młody Polak w myślach.
Jan kołysze się w takt muzyki siedząc na bujanym fotelu. Włączył płytę Vangelisa zatytułowaną „Ocean”. Na wiszącym na ścianie kalendarzu widnieje data – styczeń dwa tysiące dwudziestego pierwszego roku. Za oknem, nad ruchliwą ulicą prószy drobny śnieg. Przeciwległym chodnikiem pośpiesznie przemieszczają się przechodnie w maskach. Na zewnętrznym parapecie trzy wróble podskakują zabawnie, odlatują na chwilę, wracają potem i hałaśliwym świergotaniem i trzepotem skrzydełek walczą o ziarenka łuskanego słonecznika. Wydaje się, że na oceanie greckiego kompozytora szaleje burza. Leniwa łza spływa po zmarszczonej twarzy zmęczonego mężczyzny, który masuje zbolały kark, wciera maść w zdrętwiałe kolana, potem przyciska dłonią miejsce pod żebrami gdzie znajduje się wątroba, wstaje z trudem z fotela i o lasce człapie w stronę łazienki puszczając po drodze głośnego bąka. W czasie jego nieobecności w pokoju, muzyka Vangelisa zdaje się wędrować jak oko kamery po półkach, na których poustawiane są fotografie dokumentujące lata, które minęły od czasu pamiętnego urlopu w Grecji. Po chwili wraca z uczuciem ulgi. Znowu zmuszony jest wstać gdy rozlega się dzwonek domofonu. Otwiera drzwi i odbiera od kuriera małą prostokątną przesyłkę. Kiedy orientuje się kto jest nadawcą uśmiecha się wzruszony, żwawo tym razem zasiada na fotelu i rozpakowuje paczuszkę. Na jego kolanach spoczywa książka ze zbiorem wierszy greckiego noblisty Giorgosa Seferisa. Przerzuca kartki, czyta spis treści, wraca do początku tomiku i w notce „Od autora” zauważa podkreślone ołówkiem zdanie
„Poezja jest jak powietrze, jeśli zabraknie poezji ludzie przestaną oddychać”